Legendę o warszawskiej Syrence naturalnie znają wszyscy. Jej zamieszczanie nie byłoby żadną niespodzianką. Jednak, czy ktoś z P.T. Czytelników zastanawiał się, skąd to pół-dziewczę pół-ryba wzięło się w Wiśle?
Rzecz cała zaczyna się daleko, daleko stąd. Nad Morzem Północnym, w Belgii leży gród portowy, Ostendą zwany. To właśnie tam przyszła na świat Sawa, którą czasem w Warszawie zowią po prostu „Syrenką”. Jak widzicie, rodzice naszej bohaterki byli poważanymi obywatelami i dziś ich oblicza zdobią między innymi ostendzki ratusz*.
Co prawda Ostenda to miasto niderlandzkojęzyczne, ale w Belgii mówi się także po francusku i właśnie z francuska rodzice nazwali córkę. Ponieważ od samego urodzenia dobrze jej z oczu patrzyło, zawsze była uśmiechnięta i pogodna, dali jej na imię „Ça va”.**
________________________
* – i tak właśnie tłumaczy się na polski ten z lekka niegrzecznie brzmiący napis na murze.
** – (z fr.) dobrze, w porządku
Nasza Sawa, choć wtedy jeszcze nie spolszczona, okazała się dziewczęciem bardzo ciekawskim, żądnym przygód i nowych wrażeń. Ta chęć odkrywania świata zaprowadziła ją aż na Bałtyk, z którego przez Gdańsk zaczęła płynąć w górę Wisły, odkrywając piękną krainę na jej obu brzegach.
Gdy jej oczom ukazał się ten mniej więcej widok, była zachwycona. Wierzcie mi, że w Ostendzie takich pięknych drzew nie ma. Sam, gdybym przypłynął z Ostendy, z radością napawałbym się taką okolicą.
A co było później? To już sami wiecie: rybak z siecią, niecodzienny połów, miłość od pierwszego wejrzenia…
Kiedyś od nich do nas przypływały syreny, a teraz od nas do nich wyjeżdżają hydraulicy. Signum temporis.
Teraz, po legendzie, czas na opowieść.
Działo to się przed laty w Lesie Kabackim, gdy kwarantannę w Powsinie odbywał guziec, mający wyjechać do ZOO w San Diego.
2 kwietnia 1996 r. miał przenieść się z jednej klatki do drugiej, ale nie był chętny do realizowania tego planu i postanowił zwiedzić okolicę. Jak czmychnął z górą szesnaście lat temu, tak nie odnaleziono go do dzisiaj.
Jedni twierdzą, że skończył w żołądkach którychś z okolicznych mieszkańców. Inni z kolei snują teorie o udanym pożyciu Afrykańczyka z miejscową lochą. Jak by nie było, Non Diego (tak go ochrzczono, bo do San Diego wybrać się nie chciał) był sezonową sensacją i na pamiątkę na Natolinie jest teraz ul. Guźca.
No proszę. A Wars to aby nie jakiś import ze Wschodu?
Nie wiem, ale jak znajdę gdzieś jego ślady rodzinne, dam znać. 🙂
Sądzę, że Syrenka miała ten łuskowy ogon na suwak.
A z Ostendy do Warszawy płynęła oczywiście przez Kopenhagę, gdzie zostawiła siostrę.
Wychodzi na to, że Syrenki jednoczyły Europę na długo przed Schumanem, Monnetem i Adenauerem. 😉
O, guźca to pamiętam, jak szukali – ale się nieźle zaszył.
No proszę, jak tradycyjna historia może być opowiedziana inaczej 🙂
I jeszcze ta historia z guźcem – dobre!
Podoba mi sie twoja notka. Pozdrawiam.
Kiedyś Guziec, teraz Guział…
Jej, dawno mnie w Gdańsku nie było. Widzę, że remonty połowiczne jakieś tam zachodzą…
Ul. Guźca. Pięknie! Nie skojarzyłabym. Uznałabym, że to kolejna nazwa po-prostu-zwierzęca 🙂